I poczyna układać poduszki. Rzucam się obok niej cały płonący, ale nie uzyskałem nic nad parę pocałunków, złożonych na cudnych piersiach. Walka z gorącą chęcią, której zaspokoić nie mogłem, tak mnie znużyła, że zasnąłem. M. M. zbudziła mnie rano, mówiąc, iż pora wracać do klasztoru i przyrzekając na przyszłość być litościwszą. Potem odrzuciła swe kosztowne stroje, przywdziała habit i przywołała swą powiernicę, każąc jej przywołać gondoljera. Jeszcze jeden uścisk i rozłączyliśmy się. W parę dni potem odwiedziłem M. M., aby się dowiedzieć, kiedy mamy się zejść w Wenecji. Postanowiliśmy na dwie godziny przed zachodem słońca, pod posągiem świętego Bartłomieja. Wróciłem więc i począłem szukać miejsca godnego przyjęcia tak pięknej istoty jak M. M. Zdecydowałem się na pałac niegdyś angielskiego posła, który sprzedał go odjeżdżając swemu kucharzowi. Kucharz ów wynajął mi pałacyk za sto cekinów, aż do Wielkiejnocy. Na dzień oznaczony zamówiłem wspaniałą kolację i kazałem oświetlić apartament a giorno. Sam zaś zaniosłem tam parę prześlicznych pantofelków i czepeczek nocny z prawdziwych koronek. Na godzinę przed oznaczoną porą byłem na miejscu. Niebawem zobaczyłem nadpływającą gondolę, z której wysiadła dama w masce, kierując się ku posągowi świętego Bartłomieja. Serce bije mi jak młot, maska zbliża się ku mnie, podaje mi rękę, idziemy na plac św. Marka, do pałacu posła angielskiego. M. M. przebiega apartament zdejmuje maskę i bawi się przeglądaniem w niezliczonych zwierciadłach. Miała na sobie różową aksamitną suknię, haftowaną srebrem, sprzączki trzewików połyskiwały brylantami, tak samo jak jej paluszki okryte pierścieniami. Staję przed nią i bawię się przeszukiwaniem jej kieszonek. Była tam sadzona perłami bonbonierka, chusteczka batystowa zlana najdroższą esencją, zegareczek misterny z brelokami i mały pistolet przedziwnej roboty. Siadamy przed kominkiem, rozchylam jej stanik, całuję cudne piersi. Mówimy o miłości, M. M. zwierza mi, że ma kochanka, który zadowala jej kaprysy, dla którego jednak nie żywi gorętszego uczucia. Ja przyrzekam jej, że po niej, żadnej kobiety kochać nie będę i czuję, że w tej chwili mówię szczerą prawdę. Kazałem podać kolację, a kiedy M. M. sporządziła poncz, który wzniecił pożar w mej krwi wzburzonej rzekłem: — Mamy już tylko siedem godzin czasu, oszukamy samych siebie, jeżeli je tak spędzimy. — Mówisz, jak Sokrates — uśmiechnęła się M. M. — Pójdź! Rzuciliśmy się sobie w objęcia,
Strona:PL Giacomo Casanova - Pamiętniki (1921).djvu/93
Ta strona została przepisana.