okna na sad wychodzą. Już zdołał okno uchylić z tym zamysłem, aby do mojej sypialnej komnaty wtargnąć, gdy nagle ja, obudziwszy się, zerwałam się z łoża i już krzyknąć wielkim głosem chciałam, aliści ów niezbyty natrętnik jął mnie zaklinać w imię miłości Boga i przyjaźni waszej, abym zmilczała, a potem powiedział mi, kim jest. Nie czyniąc więc przez wzgląd na was najmniejszego hałasu, pobiegłam tak naga, jaką na świat przyszłam, aby okno mu zaprzeć przed nosem. Widocznie zaraz uciec musiał, bowiem już go więcej nie widziałam. Osądźcie sami, ojcze świętobliwy, zali to dalej cierpieć można? Co się mnie tyczy, to myślę temu raz wreszcie koniec położyć. Przez wzgląd na was zbyt wiele już od niego znieść musiałam.
Usłyszawszy te słowa, mnich wpadł w gniew niezmierny i nie wiedział już sam, co rzec ma, zapytał tylko, zali pewna jest, że był to ów właśnie szlachcic, a nie jakiś inny zalotnik?
— O, wielkie nieba — zawołała białogłowa — zaliż go od innego odróżnić nie potrafię? Mówię wam, że to on był; jeśliby starał się zaprzeczać, nie dawajcie mu wiary.
— Nic innego powiedzieć nie lza, moja córko, — powiedział mnich — jak jeno to, że jest to zuchwalstwo niepomierne i postępek plugawy; uczyniłaś, jak się należało, precz go przeganiając. Proszę cię jeno (oby Bóg cię od wstydu ochronił!), abyś jeszcze raz za moją radą poszła i, nie żaląc się przed krewniakami, mnie działać pozwoliła. Spróbuję, czy mi się nie da okiełznać tego wcielonego djabła, o którym sądziłem, że jest świętym człekiem.
Jeżeli mi się uda bydlęce jego przyrodzenie zwyciężyć, wszystko dobrze się zakończy, jeżeli zaś niemożliwe się to okaże, to daję ci obecnie wraz z błogosławieństwem słowo najświętsze, że pozwolę ci uczynić z nim, co ci się podoba.
— Na ten raz jeszcze nie chcę wam turbacji i niepokoju przyczyniać — rzekła białogłowa — postarajcie się jeno tak wszystko uładzić, aby mnie więcej nie prześladował, wówczas i ja przestanę was tą sprawą zanudzać.
Rzekłszy to, udała, że jest srodze gniewną, i do domu odeszła.
Zaledwie się od kościoła oddaliła, gdy u mnicha szlachcic się zjawił. Braciszek odciągnął go na stronę i wysypał mu na głowę wór łajań i przekleństw, nazywając go w grubych słowach nikczemnikiem, krzywoprzysiężcą i zdrajcą. Szlachcic, który już z dwóch eksperjencyj dobrze wiedział, jaki jest powód tych grubijańskich wymysłów, milczał z początku, a później jękliwemi słowy starał się od mnicha jakąś wiadomość wydobyć.
— Co znaczy ten gniew, wielebny ojcze — zapytał — zaliżem Chrystusa ukrzyżował?
Strona:PL Giovanni Boccaccio - Dekameron.djvu/201
Ta strona została przepisana.