siłami bronił do tego miejsca przystępu, dopóki on sam nie powróci. Wydawszy to zlecenie, pospieszył do domu swego przyjaciela, gdzie, posiliwszy się nieco, na spoczynek się udał.
Wdowa tymczasem, na krótki czas głupią nadzieją nieco skrzepiona, siedziała na wieży w głębokim smutku, tuląc się do muru od strony, w cieniu pogrążonej. Tysiąc gorzkich myśli ją dręczyło. To wątpiła, to znów wierzyć poczynała, że uczony wkrótce z sukniami przybędzie, wreszcie w głęboką rozpacz popadła.
Tymczasem słońce wzniosło się wysoko i poczęło piec niemiłosiernie promieniami swemi delikatne i niczem nieosłonięte ciało wdowy, które nietylko opaliło się, ale i pękać poczęło. Śpiąca poczuła ból tak wielki, że ocknęła się z krzykiem. Przy pierwszem poruszeniu zdało się jej, że skóra płatami z niej opada, niby pergamin spalony. Głowa bolała ją tak, jakby za chwilę pęknąć miała. Dach wieży był tak rozpalony, że wdowa, na jednem miejscu ustać nie mogąc, z płaczem to w tę, to w tamtą stronę się rzucała. Na domiar złego zupełna cisza panowała w powietrzu; tysiąc much i bąków usiadło na ranach ciała i tak je kłuło, że każde ukłucie zdawało się nieszczęśnicy ciosem sztyletu. Helena nieustannie machała rękoma, złorzecząc bez przerwy doli swojej, kochankowi i uczonemu. Krom spiekoty, much i owadów, dręczył ją głód i pragnienie. Wyciągnęła się jak długa na dachu wieży, wypatrując zali nie obaczy w pobliżu kogoś, ktoby mógł jej z pomocą pospieszyć, aliści złowrogi los i tu jej nie sprzyjał. Okoliczni wieśniacy z powodu skwaru z pól zeszli; nikt tego dnia w całej okolicy do pracy nie wyszedł. Poprzestano na młóceniu zboża w pobliżu domów. Helena nie słyszała nic, krom koników polnych i nie widziała niczego, prócz fal Arna, które widokiem swoim powiększały jeszcze palące ją pragnienie. Nieszczęsna wdowa patrzyła na krzewy, cieniste gęstwiny i domy, a widok ten męczył ją okrutnie. Cóż mamy jeszcze rzec o cierpieniach biednej białogłowy? Słońce z góry, rozpalony dach pod stopami, ukłucia much i bąków, wszystko to tak ją umęczyło, że ciało jej, które niedawno białością swoją cienie nocy zwyciężało, teraz czerwone całe, przypieczone i zbroczone krwią, czyniło z niej istotę tak szpetną, jak to tylko wystawić sobie można. Utraciwszy wszelką nadzieję, Helena już tylko na śmierć czekała. Tymczasem nadeszła ósma godzina i nasz uczony się przebudził. Ocknąwszy się, natychmiast pomyślał o wdowie i podążył ku wieży, aby obaczyć co się z ofiarą jego stało. Wdowa, ujrzawszy go, zbliżyła się, chwiejąc się i zataczając do barjery, usiadła przy niej i płacząc rzewnie rzekła:
Strona:PL Giovanni Boccaccio - Dekameron.djvu/568
Ta strona została przepisana.