pod lipą[1]. Najstarszy chłopak wybiegł witać mnie, a okrzyki radosne przywabiły matkę. Była bardzo przygnębiona. Powiedziała odrazu: — Proszę pana, umarł mi mój Janek! — Był to syn najmłodszy. Nie wyrzekłem ni słowa. — A mąż mój — dodała — wrócił ze Szwajcarji, nic nie przyniósł, gdyby nie pomoc zacnych ludzi, musiałby iść o żebraczym kiju, a w dodatku rozchorował się w drodze na febrę. — Nie mogłem wyrzec słowa, dałem jakąś drobną kwotę chłopcu, biedna kobieta poprosiła, bym przyjął od niej kilka jabłek, uczyniłem to i oddaliłem się, unosząc smutne wspomnienia.
Jakbym obrócił kartkę, wszystko odrazu zmieniło się we mnie. Czasem świta upojny błysk dawnego życia..., ale na moment jeno! Marzę i napływa myśl, której się obronić nie mogę: — A gdyby tak Albert umarł? Wówczas ja... tak... wówczas ona...[2]. Snuję dalej urojenia, daję się im unosić, idę aż nad sam brzeg przepaści i na jej widok cofam się przerażony.
Wychodzę bramą i stąpam drogą, przebytą po raz pierwszy w dniu, kiedy jechałem po Lotę, by ją zabrać na bal. Jakże się wszystko zmieniło! Minęło..., wszystko minęło! Ni śladu tego dnia, ni drgnienia onych uczuć dawniejszych. Jako duch wracam w spalony, zburzony zamek, który wybudował w kwiecie wieku swego potężny książę, wyposażył wspaniale we wszystko i w pełni nadziei pozostawił ukochanemu synowi.
Nie pojmuję doprawdy, jak ją może, jak śmie kochać inny, gdy ja ją kocham tak wyłącznie, tak bardzo, tak gorąco, kiedy niczego ponad nią nie znam, nie widzę i nie posiadam!