wiek musi wycierpieć tyle, ile mu przeznaczono, wypić swój kielich, to jego los! Ale, jeśli kielich zesłany Bogu z nieba był zbyt gorzki dla jego ludzkich ust[1], to pocóż ja mam udawać i twierdzić, że mój kielich ma smak słodki? Czemuż miałbym się wstydzić wyznać to w chwili, kiedy moja cała istota waha się pomiędzy być lub nie być[2], kiedy przeszłość błyskawicowo rozświetla przepaści przyszłości, gdy wszystko wali się podemną i gdy świat ginie razem ze mną? Wszakże usty mojemi woła istota ludzka, zdana na samą siebie, tracąca siebie samą, nieuchronnie zapadająca się w nicość, a z głębi onych, daremnie starając się na wierzch wydobyć, wyrywa się rozpaczny głos: — Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?[3]. — Czemużbym się tedy miał wstydzić onego wołania, czemużbym nie miał bać się onej chwili, kiedy drżał przed nią ten, który mocny jest zwinąć niebiosy, niby postaw sukna?[4].
Ona nie widzi, nie czuje, że mi sposobi truciznę, od której wraz z nią zginę, a ja piję z rozkoszą z kielicha, który mi podaje na zatracenie moje. Cóż znaczyć może owo dobrotliwe spojrzenie, którem mnie ogarnia często... nie często, ale czasem..., co znaczy owa uległość, która sprawia, że przejmuje się uczuciami, jakie mnie ożywiają, co znaczy owo współczucie z cierpieniami memi, jakie wyraźnie czytam w jej twarzy?
Wczoraj podała mi na pożegnanie rękę i powiedziała: — Do widzenia, drogi Werterze! — Drogi Werterze? — Pierwszy to raz nazwała mnie drogim, toteż przeniknęło mnie nawskróś dziwne drżenie. Powtórzyłem to sobie ze sto razy, a wczoraj wieczorem, kładąc się do łóżka