z nim dzieje, czas swego pobytu w szpitalu obłąkanych! — Słowa te padły na mnie, jak grom, wetknąłem kobiecie pieniądz w rękę i odszedłem pospiesznie.
— Byłeś wówczas szczęśliwy! — zawołałem, idąc ku miastu. — Było ci dobrze, jak rybce w wodzie! Boże wielki! Więc takim jest los człowieka, że czuje się szczęśliwym, póki nie dojdzie do rozumu, a potem musi go stracić, by na nowo pozyskać szczęście! Biedaku, jakże zazdroszczę ci twego obłędu i nieświadomości, w której żyjesz. Pełen nadziei idziesz zrywać w zimie kwiaty dla swej królowej, żałujesz, że ich niema, a nie wiesz, dlaczego się tak dzieje. A ja... ja wychodzę z domu bez wszelkiej nadziei, bez celu i wracam z tem samem napowrót! Marzysz o tem, czem zostałbyś, gdyby ci Stany Generalne wypłaciły należytość. Szczęśliwy jesteś, bowiem o niedolę swą obwiniać możesz przeciwności ziemskie, które istnieją poza tobą. Nie wiesz, nie czujesz, że przyczyna złego mieści się w twem obłąkanem sercu i spaczonym umyśle, których to przyczyn usunąć nie jest w stanie żaden z królów tego świata.
Biada temu, kto drwi z chorego, poszukującego istotnego źródła zła, kto uświadamia go i przez to zwiększa jego chorobę i życie czyni mu boleśniejszem jeszcze; kto urąga biednemu sercu jego, dążącemu pielgrzymką do Świętego Grobu, by uciszyć wyrzuty sumienia swego i uleczyć cierpienia swoje. Każda rana jego stóp, depcących ścieżki najeżone cierniami jest balsamem dla znękanej duszy, po każdym dniu mozolnej wędrówki kładzie się na spoczynek serce jego bardziej swobodnie, czując ulgę w męce. Czyż śmiecie to nazywać urojeniem, wy przekupnie pustych słów, wylęgający się pod pierzynami? Urojenie? O Boże! Łzy mi się cisną do oczu! Stworzyłeś człowieka tak biednym i opuszczonym, pocóż mu tedy przydałeś jeszcze bliźnich, którzy okradają go z tego ubóstwa, z tej odrobiny zaufania, jakie żywi ku tobie, o Boże miłości! Czemże jest bowiem wiara w moc leczniczą jakiegoś korzonka, jakichś tam łez winorośli[1], jeśli nie zaufaniem, że
- ↑ = wino.