Nie miał wzrok w ten czas w sobie takiey mocy,
Aby beł rzeczy rozeznał widziane;
Lecz beł, iak gdy kto raz otworzy oczy,
Raz zawrze — w poły czułe, w pół ospane.
Osurowiałe rany w zimney nocy,
Dopiero bóle czuły niesłychane:
Bólu to ieszcze więcey przydawało,
Że się na wietrze pod niebem leżało.
W tem, gdy się ona światłość przemykała,
Usłyszę iakąś cichą dwu rozmowę
Y przymknąwszy się podle mnie została,
Iam podniósł z strachu ociężałą głowę;
Aż w szacie, która do ziemie sięgała,
Uyźrzę dwu z ogniem y usłyszę mowę:
„Dufay, o synu, Boskiey opatrzności,
Ten cię ratuie w twoiey doległości“.
Potem przystąpił y tknąwszy mi głowy,
Żegnał mię, w wielką pokorę ubrany
Y patrząc w niebo, nabożnemi słowy
Mówił nademną rym niezrozumiany.
Y rzekł: „Wstań!“ A ia wstawam zaraz zdrowy,
Bólu nie czuię, ani żadney rany,
Owszemem się zdał sam w sobie czerstwieyszy
Y [o cud wielki!] dobrze ochotnieyszy.