Panna się iedna u nich wychowała,
Która iuż była lat słusznych dorosła,
Dziwney gładkości, o którą niedbała,
Lub tyle dbała, ile cnota niosła.
W ciasnem się barzo mieyscu uchowała
Tak wielka piękność y nigdy nie poszła
Z domu, kradnąc się — zaniedbana — chciwem
Wzrokom młodzieńców y chwałom życzliwem.
Ale żadna straż zakryć tey gładkości
Nie mogła, choć iey barzo pilnowała.
Y tyś tego znieść nie chciała, miłości,
Boś ią młodemu chłopcu ukazała.
Miłości ślepa, teraześ ciemności
Zbyła, a wzrokuś bystrego dostała,
Tyś przez sto straży czystey dziewki doszła,
Y wzrokeś chciwy cudzy do niey niosła.
Imie mu Olind, Zoffronia oney,
Iako ta gładka, tak on urodziwy,
Skromny, wstydliwy; miłości szaloney
Nie śmie, nie umie odkryć nieszczęśliwy.
A ta im gardzi, albo zapaloney
Żądze nie widzi; tak Olind troskliwy,
Dotąd iey służył, albo pogardzony,
Albo nieznany y nie upatrzony.