Iuż niemal większą szwaycar odważony
Połowicę swey drabiny przechodził,
Y choć nań zewsząd bito — niestrwożony,
Oślep zaczętey odwagi dowodził;
Aż iednem razem w łeb go obalony
Zbyt cięszki kamień przez szyszak ugodził.
Który go na dół z drabiną obalił:
Ten kamień Argant swą ręką nań zwalił.
Nie beł śmiertelny on iego raz cale,
Lecz cięszki, k’temu z wysoka spadł z góry;
Argant wtem począł wykrzykać zuchwale:
„Iuż ieden zleciał, kto polezie wtóry?
Nie kryicie się tak za tarcice, ale
Wyleźcie na świat, wychylcie się z dziury.
Przecz z tych drzewianych iam nie wychodzicie?
Bo y tam pewnie się nie wysiedzicie!“
Tak wołał Argant, ale na te mowy
Namniey nakryci rycerze nie dbali
Y pod skupione tarcze kryiąc głowy,
Strzały y cięszkie kamienie trzymali.
Y wielkie tramy z tarany przez rowy
Iuż wypełnione — bliżey pomykali,
Które na mury, nie bez wielkiey trwogi,
Niosą żelazem okowane nogi.