Z sąsiedniego budującego się jeszcze domu, dolatywał stuk toporów, krzyk robotników.
— Ach! — smutnie westchnął Ilja Iljicz. — Co za życie! Co za obrzydliwość ten wrzask stolicy. Kiedyż przyjdzie to rajskie, pożądane życie śród pól swoich, śród gajów? Co za rozkosz siedzieć teraz pod drzewem, przez gałęzie spoglądać na słoneczko i liczyć ptaszki ćwierkające na gałązkach. Tu ci na trawie rozłożą obiad, śniadanie przyniesie ci jakaś służąca z obfitemi rumieńcami, z gołemi, okrągłemi, utuczonemi ramionami, z ogorzałą od słońca szyją. W ziemię niby szelma patrzy i uśmiecha się... Kiedyż to będzie?
— A plan, a starosta, a mieszkanie? — przypomniało mu się nagle.
— Tak, tak! — pośpiesznie przemówił Ilja Iljicz. — Zaraz! Natychmiast!
Obłomow podniósł się szybko i usiadł, potem nogi opuścił na podłogę, trafił odrazu w swoje pantofle i siedział chwilkę w tej pozycji, następnie powstał i stał parę minut zamyślony.
— Zachar! Zachar! — krzyknął głośno, spoglądając na stół i na kałamarz.
— Cóż tam jeszcze? — słychać było, równocześnie ze skokiem z leżanki.
— Że też jeszcze nogi mnie noszą! — dorzucił chrypliwym głosem Zachar.
— Zachar! — powtórzył Ilja Iljicz zamyślony, nie przestając patrzeć na stół.
— Ot, co bracie... — mówił patrząc na kałamarz...
Nie dokończył frazesu i znowu się zamyślił.
Począł wyciągać ręce do góry, kolana wyprężać i ziewać...
— Tam gdzieś pozostał jeszcze ser — począł
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.