— No, nigdy tego nie skończysz! — rzekł Ilja Iljicz, — idźno do siebie i przyjdziesz z rachunkami jutro... a pamiętaj także o papierze i atramencie... Co za masa pieniędzy! Mówiłem, ażeby płacić częściami, niewielkiemi sumami... Nie, on ciągnie, ażeby wszystko na raz! Miły narodek!
— Dwieście pięć rubli, siedemdziesiąt dwie kopiejki — rzekł Zachar, obliczywszy wszystko. — Proszę dać pieniądze!
— Jakto? Zaraz? Poczekaj, ja porachuję jeszcze jutro.
— Wola wasza, Ilja Iljicz... oni proszą.
— No, no, dosyć! Zostaw mnie. Powiedziałem jutro, to znaczy, że jutro dam ci pieniądze. Wracaj do siebie. Ja mam zajęcie... ważniejsze od tego sprawy...
Ilja Iljicz usiadł w fotelu, nogi pod siebie podgiął i nie miał jeszcze czasu zamyślić się, gdy dał się słyszeć dzwonek.
Zjawił się człowieczek małego wzrostu, z dość umiarkowanie wypiętym brzuszkiem, z białą twarzą, rumianemi policzkami i z łysiną, którą od potylicy, niby wstęga, otaczały czarne, gęste włosy. Łysina była okrąglutka, czysta i tak się lśniła, jakby była wytoczona z kości słoniowej. Twarz gościa miała wyraz troskliwej uwagi na wszystko, co widział, odznaczała się umiarkowaniem w spojrzeniu i uśmiechu i skromnie urzędową grzecznością.
Miał na sobie zwykły frak, otwierający się szeroko i wygodnie, jak wrota, przy samem dotknięciu się. Bielizna na nim była czysta i połyskująca, jakby do towarzystwa łysinie. Na palcu wskazującym prawej ręki błyszczał wielki masywny pierścień z jakimś ciemnym kamyczkiem.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.