rzekł Obłomow. — Łuka Sawicz wielki amator saneczkowania... radby już zacząć...
Lecz śmiech całego towarzystwa przerwał mu mowę.
— Ale czy saneczki całe? — ktoś spytał, wstrzymując się od śmiechu.
Znowu śmiech.
Długo śmieli się wszyscy. Nareszcie poczęli uspokajać się powoli. Jeden ocierał łzy, drugi nos, trzeci straszliwie zakaszlał się i pluł, z trudem mówiąc:
— Ach, Boże mój! Mało mnie kaszel nie zadusił. Naśmiałem się wtedy, jak Boga kocham! Prawdziwy grzech! Jak on wtedy grzbietem do góry, a poły kaftana — na dwie strony...
Tu nastąpił ostateczny, najdłużej trwający wybuch śmiechu, a potem wszystko ucichło. Jeden westchnął, drugi ziewnął głośno, przygadując, wreszcie zapanowało milczenie.
Słychać było tylko ruchy wahadła zegara, stukanie butów Obłomowa i lekki trzask odrywanej nici.
Nagle Ilja Iwanowicz stanął pośród pokoju i z twarzą przerażoną chwycił się za koniec nosa.
— Cóż to znowu za bieda przyczepiła się? Patrzcie! — zawołał. — Ktoś umrze... świerzbi mnie koniec nosa...
— Ach, mój Boże! — klasnąwszy w dłonie krzyknęła żona. — Ktoś umrze nie wtedy, kiedy koniec nosa świerzbi, ale kiedy świerzbi siodełko na nosie. Ty Ilja Iwanowicz, jakże ty nie pamiętasz tego. To samo powiedz kiedyś przy gościach — a wstydu się nałykasz...
— A cóż to znaczy, jeżeli tylko koniec nosa świerzbi? — zawstydzony spytał Ilja Iwanowicz.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.