— Istotnie, tak będzie lepiej — zakończył. — Nie ucieknie, zdołamy jeszcze wysłać.
Niewiadomo, czy Filip Matwiejewicz doczekał się przepisu.
Ilja Iwanowicz brał nawet czasem książkę do ręki, wszystko jedno jaką. Nie przypuszczał nawet, że czytanie może być jakąś potrzebą. Uważał je poprostu za zbytek, za coś takiego, bez czego można się obejść bardzo łatwo, tak samo, jak można zawiesić obraz na ścianie, ale można i nie wieszać; można pójść na przechadzkę, ale można i nie pójść. Dlatego też było dla niego rzeczą obojętną, jaką książkę czyta. On patrzył na nią, jak na rozrywkę, z nudów, kiedy nic nie było do roboty. — Dawno już nie czytałem książki — powie. Albo niekiedy zmieni frazes: ano, poczytam trochę, — albo wprost bez myśli żadnej, wypadkiem z niewielkiej kupy książek, które mu po bracie zostały, wyjmie pierwszą lepszą. Czy Golikow wpadnie mu do ręki, czy „Sennik najnowszy“, Cheraskowa „Rossiada“, czy coś Sumarokowa, czy wkońcu jakieś wiadomości z przed trzech lat — wszystko mu jedno, wszystko czytał z jednakową przyjemnością, dodając od czasu do czasu:
— Uważasz, co wymyślił! Prawdziwy rozbójnik! Oby ci pusto było!
Wykrzykniki te odnosiły się do autorów, którzy wogóle w oczach jego nie cieszyli się żadnym szacunkiem. Miał on dla pisarzy szczególnego rodzaju lekceważenie, jakie miewali ludzie dawnych czasów... Wszelkiego rodzaju pisarzy uważał za wesołych chłopców, hulaków, pijaków i takich zabawiaczy publiczności, jak, dajmy na to — tancerzy bałaganowych, linoskoczków.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.