Czasem chciałby pędem przelecieć przez wieś, potem w pole, w zarośla, do brzozowego gaju, albo w trzy skoki zlecieć na dno parowu, albo z chłopakami pobawić się w śnieżki lub pomocować się z nimi.
Djablik jakiś wewnątrz siedzący wciąż go podnosi, wstrzymuje się, krzepi, wkońcu nie wytrzyma i nagle bez czapki, jednym skokiem z ganku — już jest na dworze, za bramą, uchwyci po drodze parę garści śniegu i pędzi do kupy chłopaków.
Świeży wiatr jak nożem rżnie mu twarz, mróz szczypie w uszy, usta i chłód w gardło wlatuje, a pierś całą ogarnia jakaś radość. Pędzi, ile nóg starczy, krzyczy, śmieje się.
Dopadł chłopaków, — bęc śnieżką, — nie trafił, ledwie chciał drugą śnieżkę zrobić, gdy w twarz go uderzyła cała bomba śniegu. Upadł, boli go, bo nie przywykł do tego, ale wesół, śmieje się, choć oczy łez pełne...
W domu tymczasem gwałt się zrobił — Iljuszy niema! Na dziedziniec wyskoczył Zacharko, za nim Waśka, Mitka, Wańka, biegną wszyscy jak opętani przez dziedziniec.
Za nimi pędzą dwa psy, chwytając ich za pięty, gdyż, jak wiadomo, nie mogą obojętnie patrzeć na pędzącego człowieka.
Ludzie pędzą z krzykiem i jękiem, psy szczekają — wszystko leci przez wieś.
Dobiegli do chłopaków i rozpoczęli rozprawę po swojemu: jednego za łeb, drugiego za uszy, innego w potylicę, dostało się groźby i ojcom.
Potem dopiero opanowali panicza: ubrali go w przyniesioną szatę ojcowską, okutali dwiema kołdrami i z triumfem na ręku przynieśli do domu.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.