— No! — rzekł ojciec, machnąwszy ręką.
— No! — kiwnąwszy głową, odpowiedział syn i schylił się tylko trochę, aby dać koniowi ostrogi.
— Ach, wy psy, prawdziwe psy! Jak obcy jeden drugiemu! — mówili sąsiedzi.
Nagle płacz rozległ się w tłumie. Jakaś kobieta nie wytrzymała.
— Ach, ty mój biedaku! — gadała, ocierając łzy końcem chustki, zawiązanej na głowie — nie masz rodzonej mateczki, biedny sieroto, niema cię komu błogosławić... Niech choć ja cię przeżegnam mój ty śliczny!...
Andrzej podjechał do niej, zeskoczył z siodła, objął starą kobietę i chciał już odjechać; nagle zapłakał, gdy ona go całowała i krzyż w powietrzu kreśliła. Zdało się mu, że w jej gorących słowach słyszy głos matki i stanęła mu na chwilkę przed oczyma jej dobra postać.
Jeszcze raz pocałował staruszkę, otarł szybko łzy i skoczył na konia. Uderzył go mocno i znikł w obłokach kurzu. Za nim z dwóch stron biegły trzy wiejskie kundysy, szczekając głośno.