— Ja także palę! Słucham, jak kanarki śpiewają... Potem Marfa przynosi samowar...
— Tarantjew, Iwan Gierasimicz! — mówił Sztolc, wzruszając ramionami. — Ubieraj się prędzej! — naglił. — A Tarantjewowi, powiesz jak przyjdzie — zwrócił się do Zachara — że my na obiedzie w domu nie będziemy i że Ilja Iljicz przez całe lato nie będzie jadał obiadów w domu, a w jesieni będzie miał dużo zajęcia i widywać się z nim nie może.
— Powiem, nie zapomnę, wszystko powiem — mówił Zachar, — a jak dziś z obiadem?
— Zjesz go sam, z kim zechcesz, na zdrowie!
— Słucham.
Po dziesięciu minutach Sztolc wyszedł ubrany, ogolony i uczesany, a Obłomow melancholijnie siedział na łóżku, powoli zapinając kołnierz od koszuli i nie mogąc trafić guzikiem do dziurki. Przed nim Zachar, klęcząc na jednem kolanie, trzymał nieoczyszczony but, ująwszy go w rękę jak półmisek, gotów do wciągania go, gdy barin zapnie na guziczek koszulę.
— Ty jeszcze butów nie wciągnąłeś! — zdziwiony zawołał Sztolc. — Iljusza, prędzej, prędzej!
— Ale dokąd? Dlaczego? — smutnie pytał Obłomow. — Czego ja tam będę szukał! Zasiedziałem się zanadto! Daj mi spokój!
— Prędzej, prędzej! — naglił Sztolc.