jeden drugiemu, oglądanie człowieka od stóp do głowy. Gdy się słyszy, o czem mówią — to się łeb kręci, ogłupieć można. A zdaje się nieraz, że ludzie tacy rozumni, z wyrazem godności na twarzy. Słychać tylko: temu dali to i to, ten otrzymał korzystną dzierżawę. „Na Boga, za co? — ktoś pyta. — Ten przegrał wczoraj w klubie majątek, ten bierze trzysta tysięcy!“ Nudy, nudy, nudy! Gdzież poza tem wszystkiem człowiek? Gdzie się on ukrył? Tak się rozmienił, jak pieniądz na drobną monetę.
— Coś jednak powinno zajmować świat i ludzi — odrzekł Sztolc. — Każdy ma swoje interesy — na to jest życie!
— Świat, towarzystwo! Ty pewnie umyślnie, Andrzeju, ciągniesz mnie w ten świat i towarzystwa, ażeby pozbawić mnie chęci bywania tam. Życie — dobra rzecz życie. Ale czego tam szukać? Rozumu, serca? Zważ tylko — gdzie jest ośrodek, koło którego wszystko to wiruje? Niema go. Niema nic głębszego, coby cię porwało, uniosło. Wszystko to umarli, śpiący ludzie, gorsi ode mnie — ci wszyscy światowcy z towarzystwa! Co ich pociąga do życia? Oni nie leżą wprawdzie, ale nudzą się całemi dniami, jak muchy latając z miejsca na miejsce, a jaki z tego pożytek? Wejdziesz do salonu i nie napatrzysz się, jak symetrycznie siedzą goście, jak spokojnie i poważnie tkwią — przy kartach. Niema co mówić, spełniają wielkie zadanie życia! Doskonały przykład dla umysłu, poszukującego ruchu, życia. Czyż to nie trupy? Czyż nie śpią oni całe życie, siedząc? Dlaczego ja jestem więcej winny od nich, leżąc w domu i nie mordując głowy trójkami i waletami?
— To są stare rzeczy! O tem tysiące razy już
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.