ani wzajemnej sympatji! Starają się przyjmować u siebie tylko jakichś wielkich gości. „U mnie był ten a ten, ja byłem u tego i tego“. Cóż to za życie? Ja nie chcę takiego! Ja się tam niczego nie nauczę, nic nie skorzystam!
— Wiesz co, Iljusza — rzekł Sztolc — ty rozumujesz, jak ktoś, kto powiada: w starych księgach to a to pisano. W każdym razie i to dobrze, że rozumujesz, że nie śpisz, ale co więcej? — Gadaj!
— O czem tu gadać! Przypatrz się tylko — tutaj nikt nie ma zdrowej, świeżej twarzy.
— Klimat taki — przerwał Sztolc. I ty masz twarz zmiętą, i ty nie włóczysz się z wizytami, tylko leżysz.
— Nikt nie ma jasnego, spokojnego spojrzenia — ciągnął Obłomow — jedni zarażają się od drugich kłopotami, troskami, chorobliwie czegoś szukają. Gdybyż szukali prawdy lub czegoś pożytecznego dla innych, nie — oni zielenieją, gdy ktoś inny ma powodzenie. U jednego troska: jutro muszę zajść do izby sądowej po informacje; od pięciu lat ciągnie się sprawa, przez pięć lat noszę w głowie jedną tylko myśl, aby innego zwalić, a na jego miejscu zbudować gmach własnego dobrobytu. Przez pięć lat chodzić, przesiadywać i wzdychać w przedpokojach — to chyba ideał i cel życia! Inny dręczy się tem, że codziennie musi chodzić do urzędu i siedzieć tam do godziny piątej, a tamten ciężko wzdycha, że takiego szczęścia zdobyć nie może!
— Filozofujesz Iljusza! — rzekł Sztolc. — Wszyscy mają jakieś pragnienia, tylko tobie niczego nie trzeba!
— Wiesz, ten żółty pan w okularach — ciągnął Obłomow — przyczepił się do mnie: czy czytałem
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.