na obiad... Jakże z trzystu duszami wykarmić ten cały pensjonat?
— Dobrze. A gdyby ci ktoś podarował jeszcze trzysta tysięcy, co byś zrobił? — zapytał Sztolc z wielkiem zainteresowaniem.
— Zaraz do banku! — odpowiedział Obłomow — i żyłbym z procentów.
— Tam płacą mały procent. Dlaczegóż nie przystąpić do jakiej spółki — naprzykład naszej?
— Nie, Andrzeju, mnie nie okpisz.
— Zatem, i mniebyś nie wierzył?
— Za nic. Nie o ciebie tu chodzi... Wszystko się stać może. Jeżeli spółka zbankrutuje, zostałbym bez grosza. Inna rzecz bank...
— Dobrze. Ale cóżbyś ty robił?
— Pojechałbym do nowego, dobrze urządzonego domu. W sąsiedztwie mieszkaliby dobrzy sąsiedzi, ty, naprzykład... Ale gdzież tam! Ty nie usiedzisz na jednem miejscu...
— A czy tybyś zawsze siedział? Nigdziebyś nie jeździł?
— Za nic!
— Pocóż ludzie budują koleje, jeśli ma być ideałem człowieka siedzieć na jednem miejscu? Zaproponujmy, Iljusza, aby tego nie robiono, bo my jeździć nie będziemy!
— I bez nas będzie dużo podróżnych. Czyż mało rządców, pomocników, kupców, urzędników, podróżujących próżniaków, którym własnego kąta braknie? Ci niech się włóczą.
— A cożeś ty za jeden?
Obłomow milczał.
— Do jakiego rodzaju ludzi zaliczasz siebie?
— Spytaj Zachara.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.