oddycham rannem powietrzem... poszukam ogrodnika... podlewamy razem kwiaty, przystrzygamy krzewy. Robię bukiet dla żony. Potem idą do wanny lub do rzeki — kąpię się. Wracam. Balkon jest otwarty. Na balkonie żona w szlafroku, w czepeczku rannym, który ledwie — ledwie się trzyma, tylko patrzyć — a spadnie... Czeka na mnie... „herbata na stole“ — mówi. — Pocałunek... herbata... Jaki wygodny fotel! Siadam przy stole — sucharki, śmietanka, świeżutkie masło...
— A potem?
— Potem, wdziawszy wolny surdut lub jakąś kurtkę, obejmuję talję żony, idziemy spokojną, ciemną aleją — cicho, w zamyśleniu, milcząco, albo myślimy głośno, marzymy, licząc chwile szczęścia, jak uderzenia pulsu, słuchamy, jak bije i zamiera serce... przyroda współczuje z nami... Niepostrzeżenie dochodzimy do rzeki, idziemy w pole... Rozlega się łagodny plusk wody, kłosy zbóż kołyszą się od wiatru... upał... siadamy w łódkę... żona prowadzi... ledwie podnosi wiosło...
— Poetyzujesz, Iljusza — przerwał Sztolc.
— Tak, jestem poetą w życiu, bo i samo życie — to poezja. Wolno ludziom ją kazić! Potem można zajść do oranżerji — ciągnął Obłomow, sam upojony ideałem własnego szczęścia.
Wydobywał z wyobraźni już gotowe, dawno malowane przez siebie obrazy i mówił z ożywieniem, nie zatrzymując się.
— Zobaczyć morele, winograd, powiedzieć, co podać do stołu, potem powrócić, zjeść lekkie śniadanie i czekać na przyjazd gości... Tymczasem przynoszą liścik do żony od jakiejś Marji Piotrówny i książkę z nutami; przysłano ananas
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.