Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.

woli, naturalnie gaśnie ku wieczorowi. Nie, moje życie rozpoczęło się od gaśnięcia. Dziwne to, a jednak prawdziwe! Od pierwszej chwili, kiedy mną ogarnęło samopoczucie, przekonałem się, że gasnę. Począłem marnieć przy pisaniu referatów w kancelarji, potem marniałem, zapoznając się przez czytanie z prawdami, z któremi nie wiedziałem, co począć w życiu; marniałem z przyjaciółmi, słuchając rozmów, plotek, naigrawań się, złej i chłodnej gawędy, widząc przyjaźń, podtrzymywaną schadzkami bez celu, bez sympatji; marniałem, włócząc się smutny po Newskim prospekcie śród futer szopowych i bobrowych kołnierzy, na wieczorach, na różnych fajfach, gdzie mnie witano chętnie, jako niezły materjał na męża; marnowałem i rozpraszałem na drobiazgi życie i rozum, włócząc się z miasta na letnisko, z letniska na ulicę Grochową, poznając wiosnę po transportach homarów i ostryg, jesień i zimę po śniegu, lato po wycieczkach. Życie całe było tylko leniwą i spokojną drzemką, jak u innych. Nawet miłość własna — na co się ona rozpraszała? Ażeby zamawiać ubranie u pierwszorzędnych krawców! Być przyjętym w pewnym domu! Ażeby książę jakiś uścisnął mi rękę! A przecież miłość własna — to sól życia. Gdzieś się ono podziało? Albo ja nie zrozumiałem życia, albo ono nic nie warte, — lepszego ja nie znałem, nie widziałem, nikt mi go nie wskazał. Ty zjawiałeś się i znikałeś, jak kometa, a ja zapominałem o wszystkiem i — marnowałem się.
Sztolc nie odpowiadał, jak dawniej, lekceważącem szyderstwem na słowa Obłomowa. Słuchał i milczał ponuro.
— Powiedziałeś mi wczoraj, że twarz moja