Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, jest to wielkie przestępstwo, — rzekła bojaźliwie i cicho — wdziewać odmienne skarpetki na każdą nogę.
Obłomow wziął do rąk kapelusz.
— Nie mogę wytrzymać! — rzekł. — I pani chce, ażeby mnie było dobrze. Ja przestanę kochać Andrzeja! On i o tem pani opowiedział!
— Dzisiaj ogromnie rozśmieszył mnie tem... Ciągle mnie śmieszy. Przepraszam, nie będę mówić o tem... I patrzeć będę inaczej...
Przybrała wyraz twarzy złośliwie poważny.
— Ale to dopiero — ciągnęła dalej. — Nie patrzę, przedewszystkiem jak wczoraj, a zatem jest panu teraz swobodnie i lekko. Teraz — następnie: co trzeba robić, ażeby się pan nie nudził?
On spojrzał śmiało w jej szaro-błękitne oczy, pełne dobroci.
— Widzi pan... pan sam patrzy teraz na mnie tak dziwnie.
Obłomow w samej rzeczy patrzył na nią niby nie wzrokiem, lecz myślą, wolą, jak magnetyzer, ale prawie nieświadomie, nie mogąc oczu oderwać.
— Mój boże! jaka ona śliczna... — myślał. — I są przecież takie na świecie — i patrzył w jej oczy prawie przestraszonym wzrokiem. — Ta białość twarzy... te oczy, w których jak w głębinie jakiejś ciemno, a jednocześnie coś błyszczy, dusza pewnie... Uśmiech można odczytywać, jak książkę... za uśmiechem — te zęby, głowa... jak ona lekko spoczywa na ramionach, chwieje się, jak kwiat, oddycha zapachem... Tak, ja przecie coś wydobywam z jej głębi — myślał. — Coś z trudem od niej przechodzi do mnie. Pod sercem coś zaczyna ruszać się, bić. Zdaje się, że odczuwam coś nie-