ja płaczę. I nie dlatego, że on mnie lubi, lecz zdaje się za to, że on lubi mnie więcej, niż inne... Widzi pan, dokąd się wkradła miłość własna.
— Pani lubi Andrzeja? — spytał Obłomow — i naprężony pytający wzrok utkwił w jej oczy.
— Naturalnie. Jeżeli on przedkłada mnie nad inne, tem bardziej ja jego, — odpowiedziała poważnie.
Obłomow patrzył na nią milcząco; ona odpowiadała mu także milczącem spojrzeniem.
— Ale on lubi także Annę Wasiljewnę, i Zanaidę Michajłównę, ale inaczej — on z niemi nie przesiaduje po dwie godziny, nie rozśmiesza ich i nic nie opowiada szczerze. Z niemi rozmawia o interesach, o teatrze, o nowościach, a ze mną rozmawia, jak z siostrą — śpiesznie dodała. Niekiedy nawet zwymyśla mnie, gdy czegoś nie zrozumiem dość prędko lub nie zgodzę się na jego pogląd. A im nie wymyśla. Za to ja go jeszcze więcej lubię. Miłość własna... dodała w zamyśleniu — nie rozumiem, w jaki sposób ona się łączy z moim śpiewem? O moim śpiewie inni już mi mówili dużo pięknych rzeczy, a pan nie chciałeś nawet słuchać, pana trzeba było dopiero zmuszać. Gdyby pan odszedł, nie powiedziawszy słówka, gdybym w twarzy pańskiej nic nie wyczytała, zachorowałabym, zdaje się... Tak, rzeczywiście — to miłość własna — powiedziała stanowczo.
— A czy pani rzeczywiście zauważyła coś w mojej twarzy? — spytał.
— Łzy, chociaż pan ukrywałeś je. To zły znak u mężczyzn — oni się wstydzą własnej miękkości. Jest to także miłość własna, ale fałszywa. Nie łez, ale swego rozumu powinni by się raczej wstydzić, on często się myli. Nawet Andrzej Iwanycz —
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/299
Ta strona została uwierzytelniona.