— Niech pan bywa w domu Miezdrowych — przerwał Wołkow — tam tylko mowa o sztuce. Słychać tylko: Szkoła wenecka, Beethoven, Bach, Leonardo da Vinci.
— Ciągle o tem samem, to takie nudne! Toż to muszą być pedanci — dodał, ziewając, Obłomow.
— Trudno panu dogodzić! Czyż mało domów, gdzie można byłoby bywać! Teraz wszędzie są jour-fix’y: u Sawinkowych we czwartek obiad, u Makłaszinych piątki, u Wizniecowych — niedziele, u księcia Tiumenjewa — środy. Ja, naprzykład, mam wszystkie dnie zajęte — z iskrzącemi się oczyma zawołał Wołkow.
— I nie leni się pan, włóczyć się codziennie?
— Lenić się? Dlaczego? Przeciwnie, bardzo wesoło! — zawołał z zadowoleniem. — Rano coś się czyta — trzeba być au courant wszystkiego, znać wszystkie nowiny. Ja, chwała Bogu, mam obowiązek taki, że nie potrzebuję bywać w urzędzie. Dwa razy na tydzień posiedzę trochę, zjem obiad u jenerała, potem wizyty tam, gdzie się zaniedbało trochę, a potem... nowa aktorka, we francuskim lub w rosyjskim teatrze. Będzie opera — zaabonuje się. Teraz — zakochałem się... Rozpoczyna się lato, Misza ma otrzymać urlop, wyjadę z nim na wieś na miesiąc — dla rozmaitości. Będą polowania. U sąsiadów bals champêtres. Z Lidją będę w lasku spacerować, pływać łódką, rwać kwiaty... Dowidzenia — rzekł wreszcie, nadaremnie starając się oglądnąć siebie zprzodu i ztyłu w zakurzonem lustrze.
— Poczekaj pan — zatrzymywał go Obłomow. — Właśnie miałem zamiar pomówić z panem o interesach.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.