Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pardon. Nie mam czasu — śpieszył się Wołkow. — Innym razem. Chodź pan ze mną na ostrygi, tam i o interesach pogadamy. Jedź pan. Misza płaci.
— Nie. Bóg z wami — odpowiedział Obłomow.
— Zatem — dowidzenia.
Wyszedł i wrócił.
— Widział pan to? — rzekł, pokazując rękę z doskonale obciągniętą rękawiczką.
— Co to jest? — nie bez zdziwienia spytał Obłomow.
— Niech się pan przypatrzy... prawda, jakie to przyjemne... Nowy wynalazek lacets! Widzi pan, jak to doskonale ściąga. Dawniej trzeba było pół godziny tracić na zapinanie guzików, a teraz pociągnąć sznureczek — i już. Tylko co nadeszły z Paryża. Przywiozę panu jedną parę na próbę.
— Dobrze. Niech pan przywiezie.
— A zobacz pan to... to bardzo ładne — mówił odnalazłszy jedną drobnostkę wśród breloków — bilet wizytowy z zagiętym rogiem.
— Nie przeczytam napisu.
— Mr. prince M. Michel — mówił Wołkow. — Nazwiska nie wpisał. To on mi podarował na święta, zamiast jajka wielkanocnego. Dowidzenia zatem — au revoir. Boże mój! Jak to wesoło na świecie!
I znikł za drzwiami.
— W dziesięciu miejscach jednego dnia bywać — nieszczęśliwy! — myślał Obłomow. — I to ma być życie! — Ramionami poruszył. — I gdzież tu człowiek? Na ile części on rozdrabnia się i rozsypuje? Oczywiście, nieźle jest i do teatru zajrzeć, i zakochać się w jakiejś Lidji... ona bardzo milutka! Na wsi