I stanęli wprost naprzeciwko siebie.
— Olga Siergiejewna... — przemówił on drżąc, jak liść osiny.
— Ilja Iljicz... — wymówiła nieśmiało.
— Dzień dobry pani — rzekł Obłomow.
— Dzień dobry!
— Pani dokąd idzie?
— Ja... tak... — odpowiedziała, nie podnosząc oczu.
— Przeszkadzam pani?
— O, wcale nie! — odrzekła, spojrzawszy na niego bystro i ciekawie.
— Pozwoli pani towarzyszyć sobie! — spytał nagle, bystre na nią rzuciwszy spojrzenie.
W milczeniu szli dalej. Ani przed karą od nauczyciela, ani przed ściągniętemi brwiami dyrektora nie biło nigdy tak mocno serce Obłomowa, jak teraz. Chciał coś powiedzieć, zmuszał się, ale słowa nie zrywały się z języka. Tylko serce biło mocno, jak przed przeczuwanem nieszczęściem.
— Nie otrzymał pan listu od Andrzeja Iwanycza? — spytała.
— Otrzymałem.
— Cóż on pisze?
— Czeka na mnie w Paryżu.
— Cóż pan na to?
— Pojadę.
— Kiedy?
— Już... może jutro... gdy się wybiorę.
— Dlaczego tak prędko? — spytała.
Obłomow milczał.
— Nie podoba się panu letnisko... a może... Niech pan powie: dlaczego chce pan jechać?
— Zuchwały! On jeszcze chce wyjechać... — myślała.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.