— Czegoś mi bardzo przykro... jakoś nieswojo... coś mnie pali — odpowiedział nie patrząc.
Olga milcząco zerwała gałązkę bzu i wąchała ją, zakrywszy sobie nos.
— Proszę powąchać... jak ślicznie pachnie — powiedziała i dotknęła gałązką nosa.
— Ach! Oto konwalje... Proszę poczekać, ja narwę — rzekł Obłomow, nachylając się do ziemi. Są milsze, gdyż mają zapach pól i gajów... więcej mają w sobie przyrody, a bez tylko koło domu rośnie... ciągle się wciska do okien jego mdły zapach... Widzi pani, jeszcze rosa nie wyschła na płatkach konwalji.
Podał jej kilka konwalij.
— A rezedy nie lubi pan? — spytała.
— Nie, zbyt mocny zapach. Nie lubię ani róż, ani rezedy. Wogóle — nie lubię kwiatów. W polu jeszcze ujdzie, ale w pokoju tyle z niemi kłopotów, śmiecia...
— A pan lubi czystość w pokoju? Niecierpi pan śmiecia? — spytała złośliwie spoglądając na niego.
— Tak, ale mam służącego, który... — bąknął. — „O, złośliwa dziewczyna!“ — pomyślał.
— Pojedzie pan wprost do Paryża?
— Tak. Sztolc już dawno czeka na mnie.
— Napiszę list do niego — odwiezie pan — rzekła.
— Ale proszę dziś napisać... Jutro wracam do miasta.
— Jutro? — spytała. — Dlaczego tak prędko? Zdaje się, że pana ktoś pędzi.
— Tak, pędzi...
— Kto?
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.