kwiaty z nią zrywać, przechadzać się — dobrze, ale w dziesięciu miejscach jednego dnia bywać — o biedaku! — zawyrokował. Przewrócił się na grzbiet i cieszył się, że nie ma takich głupich pragnień i myśli, że się nie włóczy, lecz leży spokojnie, zachowując godność człowieka i spokój.
Nowe uderzenie dzwonka przerwało jego rozmyślania.
Wszedł nowy gość.
Był to mężczyzna w ciemno-zielonym fraku z herbami na guzikach, gładko ogolony, z ciemnemi bokobrodami, otaczającemi równo jego twarz o spokojnym, myślącym, spracowanym wyrazie oczu i zamyślonym uśmiechu na ustach.
— Jak się masz, Sudbinski! — wesoło zawołał Obłomow. — Ledwieś się zdobył odwiedzić starego znajomego. Nie zbliżaj się! Nie zbliżaj się. Przychodzisz z zimnego powietrza.
— Jak się masz! Dawno wybierałem się do ciebie — zaczął gość, — ale ty nie wiesz, co za djabelska służba u nas! Spójrz! Pełną walizę wiozę referatów, ale na wszelki wypadek dałem rozkaz kurjerowi, aby tu pędził. Ani przez chwilę nie można sobą rozporządzać!
— Ty dopiero na służbę! Zwykle około dziesiątej godziny.
— Dawniej — tak, ale teraz o dwunastej jeżdżę.
Na ostatni wyraz położył nacisk.
— Domyślam się... Zostałeś szefem wydziału! Dawno?
Sudbinski z pewnym akcentem głową skinął.
— W Wielkim tygodniu — odpowiedział. — Ale ile pracy — strach! Od ósmej do dwunastej w domu, od dwunastej w urzędzie, a wieczorami jeszcze
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.