Uczuł jakąś wesołość, radość. W całej przyrodzie tak jasno. Ludzie tacy dobrzy... używają życia, szczęście błyszczy na twarzy wszystkich. Tylko Zachar ponury, bokiem ciągle spogląda na swego pana... Anisja uśmiecha się dobrodusznie...
— Psa mieć będę... — myśli Obłomow, — kota lepiej... tak, lepiej kota, kot łagodniejszy... mruczek...
— Jednakże... Olga mnie kocha — myślał, idąc do niej. — Młode, świeże stworzenie! Przed wyobraźnią jej otwiera się teraz najbardziej poetyczna strona życia. Śnić się jej powinni młodzieńcy o czarnych kędziorach, zgrabni, słusznego wzrostu, z zamyśloną twarzą, ukrytą siłą, z odwagą w obliczu, z uśmiechem, pełnym dumy, z tą iskrą w oczach, która ma moc przyciągania ku sobie, która drży i błyszczy w spojrzeniu i sięga aż do serca, z miękkim świeżym głosem, który dźwięczy, jak struna. Ale przecież kochają nietylko młodzieńców z odwagą w twarzy, zgrabnie tańczących mazura lub pięknie jeżdżących konno. Olga nie jest tuzinkową dziewczynką, której serce można zdobyć wąsami, ucho połechtać brzękiem szabli; ale takiej trzeba czegoś innego... wielkiego rozumu naprzykład; aby kobieta pochyliła przed nim głowę, trzeba, ażeby cały świat schylał się przed nim... A czemże ja jestem? Obłomow — nic więcej. Sztolc, naprzykład, to inna rzecz. Sztolc — rozum, siła, umiejętność panowania nad sobą, nad innymi, nad losem. Do kogo przyjdzie, z kim się zetknie, patrz — już go opanował, gra na nim, jak na instrumencie... A ja?... Z Zacharem nawet nie dam sobie rady, ze sobą samym... ja — Obłomow. Sztolc! Boże! Przecież ona go kocha — pomyślał z przestrachem —
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/325
Ta strona została uwierzytelniona.