sama powiedziała, jak przyjaciela... ależ to kłamstwo, może nawet nieświadome... Nie może istnieć przyjaźń między mężczyzną a kobietą...
Szedł powolnie, coraz powolniej, targany wątpliwościami.
— A jeśli ona tylko mnie kokietuje? Jeżeli tylko...
Zatrzymał się i jakby zdrętwiał na chwilę.
— Jeżeli to złośliwość, zmowa... Skąd mogło mi przyjść na myśl, że ona mnie kocha? Nic przecież nie powiedziała. Jest to szatański szept miłości własnej... Andrzej? Nie może być... ona taka... taka... Ona taka! — nagle zawołał prawie, spostrzegłszy idącą naprzeciw Olgę.
Olga z wesołym uśmiechem wyciągnęła rękę ku niemu.
— Nie, ona nie taka, ona nie kłamie uczucia — zadecydował. — Te, które kłamią, nie patrzą takiem łagodnem spojrzeniem, nie mają takiego szczerego uśmiechu... One się śmieją głupio... Ale ona — przecież nie powiedziała, że kocha! — znowu nagle zbudziła się wątpliwość, pełna przestrachu... — To tylko domysł... Może gniew... Boże! w jaką przepaść wpadłem!
— Co to pan ma w ręku? — spytała go.
— Gałązkę.
— Jaką gałązkę?
— Pani widzi... gałązkę bzu...
— Skąd pan wziął? Tu niema bzów... Którędy pan szedł?
— Pani wczoraj zerwała i — rzuciła.
— Dlaczego pan ją podniósł?
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/326
Ta strona została uwierzytelniona.