balkonie... cóż z tego? Jemu już trzydziestka minęła... nie będzie jej przecież głupstw gadać... dawać głupie książki do czytania... Nic podobnego nikomu do głowy nie przychodziło.
Wreszcie ciotka słyszała, jak Sztolc w przeddzień wyjazdu prosił Olgę, ażeby nie pozwalała drzemać Obłomowowi, aby nie pozwalała mu sypiać, męczyła go, tyranizowała, obarczała różnemi poleceniami — słowem, dysponowała nim. I ją prosił także, by miała oko na Obłomowa, zapraszała go do siebie, wyciągała na przechadzki, na wyjazdy, poruszała go wszelkiemi możliwemi sposobami, gdyby nie wyjechał zagranicę.
Dopóki on siedział z ciotką, Olga nie przychodziła. Czas płynął powoli. Obłomow przeżywał znowu — to chłód, to gorączkę. Teraz już odgadywał przyczynę zmiany w Oldze. Przemiana ta wydawała mu się jeszcze cięższą, niż stan poprzedni.
Z powodu poprzedniej omyłki czuł przerażenie i wstyd, a teraz było mu jakoś ciężko, niedobrze, zimno i smutno na sercu, jak śród wilgotnej, deszczowej pogody. Dał jej do zrozumienia, że domyślał się jej miłości dla siebie, a może jeszcze domyślał się niesłusznie. To już byłoby w rzeczy samej obrazą, któraby się naprawić nie dała. A gdyby i odgadł — to jak niezręcznie! Zachował się, jak samochwał.
Mógł odstraszyć uczucie, pukające nieśmiało do dziewiczego serca, jak ptaka, siadającego ostrożnie i lekko na gałązce, odstrasza szmer postronny — i odlatuje.
Obłomow z drżącem sercem oczekiwał zjawienia się Olgi do obiadu, ciekawy, jak będzie mówić, jak będzie patrzeć na niego.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/336
Ta strona została uwierzytelniona.