Przyszła nareszcie. Spojrzawszy na nią, ledwie mógł ją poznać. Zupełnie inny wyraz twarzy, głos nawet inny.
Młody, naiwny, prawie dziecinny uśmiech ani razu nie ukazał się na jej ustach; ani razu nie spojrzała tak otwarcie, tem ciekawem spojrzeniem, jak dawniej, w którem odbijała się ciekawość, niepewność lub wątpliwość, jak gdyby nie miała już o co pytać, nic nie chciała wiedzieć, niczemu się dziwić.
Wzrok jej nie błądził za nim, jak dawniej. Patrzyła na niego tak, jak gdyby go znała długo, dawno poznała, jakby on dla niej był niczem, zupełnie niczem — jak baron. Zdawało mu się, jak gdyby jej przez rok nie widział, a ona przez ten czas dojrzała.
Nie było w niej ani surowości, ani wczorajszego gniewu. Żartowała, śmiała się nawet, na zapytania odpowiadała jasno — dawniej na nie nicby nie odpowiedziała. Widać było, że się zdecydowała zmusić do robienia tego, co robiły inne, a czego ona nie robiła przedtem. Tej swobody, tego braku przymusu, który pozwalał wszystko wypowiedzieć, co było w myśli — już ani dostrzec. Gdzie się to wszystko podziało?
Po obiedzie Obłomow zbliżył się do niej i zapytał, czy nie wyjdzie przejść się?
Nie odpowiadając mu, Olga zwróciła się do ciotki.
— Pójdziemy przejść się?
— Chyba niedaleko... — odpowiedziała ciotka. Każ mi podać parasolkę.
I poszli wszyscy. Chodzili mało. Patrzyli w dal, na Petersburg, doszli do lasu i powrócili na balkon.
— Pani, zdaje się, dzisiaj nie jest usposobioną
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/337
Ta strona została uwierzytelniona.