stronę, chciał ją odwrócić, ale książka była nierozcięta. Obłomow rozciął ją palcem. Po brzegach utworzyły się strzępy, a książka była cudzą własnością, należała właśnie do Sztolca, u którego, co do książek, panował nadzwyczajny porządek — uchowaj Boże coś zepsuć! Papier, ołówki, różne drobiazgi, gdzie tylko położy — nie wolno stamtąd ruszyć.
Trzeba było wziąć rozcinacz, ale go pod ręką nie było. Możnaby rozcinać zwykłym nożem, ale Obłomow wolał usiąść na kanapie, a książkę położyć, skąd wziął. Ledwie oparł się o poduszkę, ażeby wygodniej leżeć, gdy wszedł Zachar.
— Ale panienka prosiła, aby barin przyszedł do tego... ach, jak jego...
— Czemużeś tego nie powiedział wcześniej... przed dwiema godzinami? — spytał.
— Kazał pan odejść... nie mogłem dokończyć...
— Ty gubisz mnie, Zachar! — patetycznie zawołał Obłomow.
— Ten znowu swoje! — myślał Zachar — odwróciwszy ku niemu lewy policzek i patrząc na ścianę. — Znowu jak onegdaj wlepi jakieś słówko!
— Dokąd przyjść? — pytał Obłomow.
— A na... do tego... kto go wie? Ogrodu czy co...
— Do parku?
— Tak jest... do parku... „Przejść się — powiada, — ja tam będę.“
— Ubieraj mię!
Obłomow przeszedł cały park, zaglądał we wszystkie kąty, — nigdzie niema Olgi! Poszedł tą aleją, gdzie się przed nią usprawiedliwiał i zastał ją, siedzącą na ławeczce, niedaleko od tego miejsca, gdzie zerwała i rzuciła na ziemię gałązkę bzu.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/344
Ta strona została uwierzytelniona.