Obłomow poczerwieniał.
— Już znikł, chwała Bogu.
— Niech pan przykłada płateczek namoczony w winie, jak tylko oko zacznie swędzić — jęczmień z pewnością się nie utworzy. Nauczyłam się tego od niani.
— Cóż ona ciągle mówi o jęczmieniu! — pomyślał.
— Niech pan nie jada kolacji — dodała poważnie.
— Zachar! poruszyło się u niego coś w gardle przeciwko Zacharowi.
— Wystarczy tylko zjeść dobrą kolację — mówiła Olga, nie podnosząc na niego oczu, — a potem przez dwa — trzy dni poleżeć — i jęczmień z pewnością się utworzy!
— Du-r-r-reń! — coś jakby gruchnęło w głębi Obłomowa.
— Co to pani robi? — spytał, ażeby zmienić treść rozmowy.
— Zakładkę do książki — powiedziała, odwijając zwitek kanwy — dla barona. Ładna?
— Bardzo ładny wzór, bardzo miły... to gałązka bzu.
— Zdaje się... tak... — odpowiedziała niedbale. — Wybrałam pierwszy lepszy wzór, jaki mi wpadł w rękę.
I, poczerwieniawszy trochę, zwinęła zgrabnie kanwę.
— A jednak to nudne, jeśli się ma przewlekać zbyt długo — pomyślał — i nic z niej wydobyć nie można. Sztolc wydobyłby, a ja nie umiem.
Obłomow nachmurzył się i sennym wzrokiem
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/348
Ta strona została uwierzytelniona.