Olga spojrzała na niego milcząco, jak gdyby ważyła prawdziwość jego wyrazów, porównywała z tem co miał wypisane na twarzy — i uśmiechnęła się. Sprawdzenie wyszło na jego korzyść. Na twarzy rozlało się uczucie szczęścia, pełne takiego spokoju, którego nic nie jest wstanie zamącić. Widać było, że nie odczuwała ciężaru na sercu, że panowała w niem błogość, jak w przyrodzie, w cichy poranek.
— Co się ze mną dzieje? — pytał w zamyśleniu niby sam siebie Obłomow.
— Powiedzieć: co?
— Proszę.
— Pan... zakochany.
— Tak, z pewnością — potwierdził, odciągając jej rękę od kanwy, nie całując, a tylko mocno palce jej przyciskając do swoich ust i, zdaje się, mając zamiar długo je tak zatrzymać.
Olga próbowała powoli cofnąć rękę, ale Obłomow trzymał ją mocno.
— Proszę puścić... dosyć — powiedziała.
— A pani? — spytał. Pani... nie jest zakochana...
— Zakochana? Nie. Ja tego nie lubię. Kocham pana — i tylko! — rzekła, patrząc długo na niego, jakby sprawdzała — czy kocha rzeczywiście.
— Ko — cham! — rzekł Obłomow z naciskiem. Ale kochać można ojca, matkę, niańkę, nawet pieska — wszystko to się pokrywa tym ogólnikiem — kocham — jak starym...
— Szlafrokiem? — spytała śmiejąc się. A propos — gdzie pański szlafrok?
— Jaki? Nie miałem żadnego.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/362
Ta strona została uwierzytelniona.