— Ani pieska... — dokończyła i zaśmiała się. — Proszę też wierzyć mi, jak ja wierzę panu... proszę się nie męczyć wątpliwościami, nie trwożyć niemi szczęścia, bo inaczej odleci. Co raz nazwałam mojem, tego już nie zwrócę nikomu, chyba odejmą przemocą. Ja to dobrze rozumiem, chociaż młodą jeszcze jestem, ale... Czy wie pan — powiedziała głosem stanowczym — w ciągu miesiąca naszej znajomości dużo przemyślałam i doświadczyłam, jak gdybym przeczytała wielką księgę... powoli... dla siebie. Proszę przeto nie wątpić.
— Nie mogę nie wątpić — przerwał jej — proszę tego nie żądać. Teraz przy pani ja wierzę wszystkiemu. Spojrzenie pani, głos — wszystko mówi. Pani patrzy na mnie i, zdaje mi się, że przemawia. Mnie słowa niepotrzebne, ja umiem czytać spojrzenia pani. Ale gdy pani nie widzę, rozpoczyna się taka męcząca gra w zwątpienie, w zapytania, że muszę biec do pani, popatrzeć... Bez tego ja nie wierzę. Co to jest!
— Ja zaś wierzę panu — dlaczegoż nie!
— Jakżeby pani mogła nie wierzyć! Przed panią szaleniec zarażony namiętnością! W oczach moich, myślę, pani widzi siebie, jak w zwierciadle. Pani ma dwadzieścia lat. Proszę spojrzeć na siebie: czy jest mężczyzna, któryby, ujrzawszy panią, nie spłacił pani daniny, chociażby spojrzeniem tylko, a gdy pozna panią, słuchać będzie, patrzeć, a potem — kochać! O, tak — można rozum stracić! A pani taka zawsze jednakowa, taka spokojna. Gdy minie dzień lub dwa i nie usłyszę od pani „kocham“ — już się rozpoczyna niepokój...
Wskazał na serce.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/366
Ta strona została uwierzytelniona.