Obłomow znajdował się w stanie człowieka, który tylko co przeprowadził okiem zachodzące słońce i rozkoszuje się rumianemi śladami jego przejścia, nie odrywając oczu od wieczornej zorzy, nie obracając się poza siebie, skąd noc nadchodzi, myśląc tylko o powrocie jutra, ciepła i światła.
Leżał na kanapie i upajał się ostatniemi wrażeniami widzenia się z nią wczoraj. „Kocham, kocham, kocham“ drgało mu jeszcze w uszach piękniej, niż wszelki śpiew Olgi; jeszcze na nim spoczywały ostatnie promienie jej spojrzeń. Doszukiwał się w nich treści, określał stopień jej uczuć i już poczynał drzemać, gdy nagle...
Rano wstał blady i nachmurzony ze śladami spędzonej bezsennie nocy: czoło przeorały zmarszczki, oczy bez blasku, brak pragnienia czegokolwiek. Dawna pewność siebie, wesołe, bystre spojrzenie, umiarkowana świadomość ruchów człowieka czemś zajętego — wszystko znikło.
Herbatę wypił bez chęci, nie dotknął żadnej książki, nie usiadł przy biurku, zapalił cygaro w zamyśleniu i padł na kanapę. Dawniej byłby się położył, teraz odzwyczaił się i nawet go nic nie ciągnęło do poduszki. Oparł się tylko o nią łokciem — znak, że dawniej chętnie się na nią pochylał.