Był zamyślony, niekiedy wzdychał, wzruszał ramionami, kręcił głową, ruchem pełnym świadomości winy.
Jakaś myśl poruszała go mocno, ale nie miłość. Unosił się wprawdzie przed nim obraz Olgi, ale zdawało się, że był w jakiemś oddaleniu, we mgle, bez oświetlenia, jak gdyby to nie była ona. Obłomow wpatrywał się w niego mętnym wzrokiem i wzdychał.
— Żyj, jak Bóg ci przeznaczył, a nie jak chcesz — mądra reguła, ale...
Zamyślił się.
— Tak, nie można żyć, jak się chce, to jasne — począł w nim odzywać się jakiś ponury, złośliwy głos. Wpadniesz w chaos sprzeczności, których nie rozplącze ludzki rozum, choćby był najbardziej głęboki i zuchwały. Wczoraj pragnąłeś, dziś zdobywasz, czegoś tak namiętnie pragnął aż do niemocy, a pojutrze czerwieniejesz ze wstydu, żeś pragnął, potem przeklinasz życie — poco to wszystko się stało — oto takie bywa następstwo samodzielnego, zuchwałego kroku w życiu, jednego samowolnego wyrazu — chcę. Trzeba iść, ostrożnie szukając drogi, na niejedno zakrywać oczy i nie marzyć o szczęściu, nie śmieć narzekać, że ono od nas uciekło — oto życie! Kto to wymyślił, że życie jest szczęściem i rozkoszą. Głupcy! Życie jest długiem — powiada Olga — obowiązkiem, a obowiązek bywa ciężki. Trzeba go jednak spełnić!
Obłomow westchnął.
— Nie zobaczę się z Olgą... Boże mój! Ty otworzyłeś mi oczy i wskazałeś powinność do spełnienia — mówił, podniósłszy oczy ku niebu — skądże mam wziąć do tego siły? Rozstać się! Teraz można to jeszcze uczynić, chociaż z bólem serca,
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/370
Ta strona została uwierzytelniona.