wyciągnął ku niej. — Na miłość Boga! Jeden pocałunek na znak niewysłowionego szczęścia — wyszeptał, jak w malignie.
Nagle cofnęła się o krok od niego. Triumfujący blask oczu, rumieńce znikły, w łagodnych dotychczas oczach zaświecił gniew.
— Nigdy! Nigdy! Proszę się nie zbliżać — z przestrachem prawie i lękiem zawołała, wyciągając przed siebie obie ręce i parasolkę, jakby się pragnęła od niego oddzielić i zatrzymała się, jak wkopana w ziemię, skamieniała, bez oddechu prawie, w groźnej postawie, z gniewem w oczach.
Obłomow ocknął się nagle. Widział przed sobą nie łagodną Olgę, lecz obrażoną boginię dumy i gniewu, z ustami zaciśniętemi, z błyskawicami w oczach.
— Proszę przebaczyć... — wyszeptał zmartwiony, upokorzony.
Olga powoli odwróciła się i poszła gniewna, rzucając na niego przez ramię badawcze spojrzenie. Obłomow postępował powoli; podobny był do psa, który kopnięty nogą, idzie, wlokąc za sobą ogon.
Przyśpieszyła kroku, ale ujrzawszy twarz jego, stłumiła w sobie uśmiech i poszła spokojnie, tylko drgała chwilami. Rumieńce ukazywały się jej to na jednym, to na drugim policzku.
W miarę jak szła, twarz jej się rozjaśniała, oddech stawał się bardziej równomierny i spokojny i krok się wyrównał. Spostrzegła, jak owo „nigdy“ było świętem dla Obłomowa. Gniew jej powoli przygasał i ustępował miejsca litości. Szła wolniej, wolniej...
Chciała złagodzić swoje uniesienie i przemyśliwała, jakby to zrobić, jak do niego przemówić.
— Wszystko zepsułem! — myślał Obłomow. —
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/394
Ta strona została uwierzytelniona.