— Nie mogę — rzekła — palce mi drżą, gorąco. Pójdziemy przejść się do ogrodu.
Długo przechadzali się alejami w milczeniu, ręka w rękę. Ręce Olgi były wilgotne i miękkie. Minęli park, weszli do lasu.
Drzewa i krzewy łączyły się w jedną posępną czarną masę. O dwa kroki przed nimi nic już nie było widać, tylko szara, wężykowata linja oznaczała kierunek drogi.
Olga pilnie wpatrywała się w ciemność i przytulała się do Obłomowa. Szli oboje w milczeniu.
— Boję się... — drgnąwszy nagle odezwała się Olga, kiedy prawie omackiem przechodzili ciemną aleję, otoczoną z dwóch stron czarną ścianą lasu.
— Czego? Nie bój się, Olgo, przecież jestem przy tobie.
— I ciebie się boję! — szepnęła prawie. — Jakiś dziwny lęk, bez powodu. Serce mi zamiera... Daj rękę! Słyszysz, jak bije.
Wstrząsała się co chwila i oglądała się dokoła.
— Widzisz, widzisz? — szepnęła drżąca, chwytając obu rękoma ramię Obłomowa. — Nie widzisz? W ciemności ktoś się przesunął.
Jeszcze mocniej przytuliła się do niego.
— Nikogo niema — uspokajał ją, ale i jemu mrowie przeszło po plecach.
— Zakryj mi oczy prędzej, prędzej, czemkolwiek... lepiej... — szeptała. — Teraz już nic... To nerwy — dodała wzruszona. — Znowu! Znowu! Patrz — kto to? Usiądźmy na ławeczce.
Obłomow począł omackiem szukać ławeczki. Znalazł i posadził ją.
— Wracajmy do domu, Olgo. Ty nie jesteś zdrowa.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/403
Ta strona została uwierzytelniona.