— Aż tędy trafił! — z podziwieniem zawołał Obłomow i aż podniósł się na łóżku.
Pienkin zamilkł, spostrzegłszy, że rzeczywiście za daleko zaszedł.
— Jak pan przeczyta, zobaczy pan sam — dodał Pienkin już bez entuzjazmu.
— Nie, panie Pienkin, ja nie będę czytał.
— Dlaczego? To zrobiło wrażenie, o tem rozprawiają.
— Niech sobie gadają! Inni nic przecież do roboty innego nie mają, jak tylko gadać.
— Choćby dla ciekawości niech pan przeczyta!
— Co ja tam znajdę? — odrzekł Obłomow. — Poco się pisze takie rzeczy? Dla zadowolenia siebie.
— Jakto, siebie? Jaka ogromna wierność rysunku! Wszystko prawdziwe — portrety jak żywe. Kogo wziąć — kupca, urzędnika, oficera, piekarza — wszyscy, jak żywi.
— I pocóż to wszystko? Dla uciechy chyba, że każdy, kogo trącisz, jest podobny do siebie? A życia przecie w tem niema, niema jego zrozumienia ani współczucia, niema tego, co wy nazywacie humanizmem. Tylko miłość własna. Odmalowują oni złodziejów, nierządnice tak, jak spotykają na ulicy — i prowadzą wprost do więzienia. W opowiadaniach takich nie wyczujesz „nie widzianych łez“, lecz tylko łatwo widziany śmiech pospolity i — złość ludzką.
— Czegoż więcej trzeba? Bardzo pięknie... Pan sam się przecież wypowiedział: kipiąca złość, żółciowe prześladowanie błędów, szyderczy śmiech nad upadłym człowiekiem... Tu jest wszystko.
— Nie, nie wszystko! — wzburzony nagle zawołał Obłomow — przedstaw złodzieja, nierządnicę,
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.