— Ależ to nic — głupstwo.
— Nie, nie... coś jest — mów... — nalegała, mocno trzymając go za obie klapy surduta, tak mocno, że musiał obracać twarz na prawo lub na lewo, ażeby pocałować jej rękę.
Nie odwracałby głowy, gdyby w uszach nie brzmiało groźne: „nigdy“.
— Powiedz przecie! — nalegała.
— Nie można... nie trzeba....
— Jakże to... mówiłeś, że „wzajemne zaufanie jest podstawą wzajemnego szczęścia“, że „nie powinno być żadnej myśli w sercu, której by oko przyjaciela przeczytać nie mogło...“ Czyje to słowa?
— Chciałem tylko powiedzieć... — zaczął powoli — że ja tak cię kocham, tak kocham, że gdyby...
Obłomow wstrzymał się.
— Cóż dalej? — pytała niecierpliwie.
— Że gdybyś ty teraz pokochała innego i on mógłby cię zrobić szczęśliwszą, ja... milcząc połknąłbym moją boleść i odstąpiłbym mu swoje miejsce.
Olga wypuściła nagle z rąk klapy surduta.
— Dlaczego? — spytała go ze zdziwieniem. Nie rozumiem tego. Ja nie odstąpiłabym ciebie nikomu. Nie chcę, ażebyś ty był szczęśliwy beze mnie. Cóż w tem jest bardzo mądrego. Nie rozumiem.
Spojrzenie jej w zamyśleniu błądziło po szczytach drzew.
— To znaczy, że ty mnie nie kochasz? — spytała potem.
— Przeciwnie. Kocham cię do samozapomnienia, jeśli chcę złożyć ofiarę z siebie.
— Ale dlaczego? Kto cię o to prosi?
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/418
Ta strona została uwierzytelniona.