Obłomow zamilkł. Olga czekała.
— ...Że musimy się rzadziej widywać.
Bojaźliwie spojrzał na nią.
Olga milczała.
— Dlaczego? — spytała, pomyślawszy.
— Mnie niepokoi... sumienie. My tak długo pozostajemy tylko sami; niepokoję się, serce mi drży... Tyś także niespokojna... lękam się — dokończył z wysiłkiem.
— Czego?
— Tyś młoda i nie znasz wszystkich niebezpieczeństw. Czasem człowiek nie umie zapanować nad sobą. Grać w nim poczyna jakaś siła piekielna, na serce pada cień, a w oczach migają błyskawice. Jasność umysłu zaciemnia się. Szacunek dla czystości, dla niewinności unosi jakiś wicher, człowiek traci przytomność, oddycha namiętnością, przestaje sobą kierować — i wówczas pod jego nogami otwiera się przepaść.
Obłomow drgnął nawet.
— Więc cóż? Niech się otwiera! — rzekła, patrząc na niego szeroko otwartemi oczyma.
On milczał. Więcej nic już do powiedzenia nie było, dalej nic nie mógł mówić.
Olga wpatrywała się w niego długo, jak gdyby w zmarszczkach na jego czole czytała pisane myśli, a sama przypominała sobie każde jego słowo, spojrzenie; w myśli przesuwała się przed nią cała historja jej miłości. Zatrzymała się na tym ciemnym wieczorze w ogrodzie i poczerwieniała.
— Ciągle gadasz głupstwa! — rzuciła mu prędko, patrząc na stronę. — Żadnych piorunów w oczach twoich nie widziałam... Ty patrzysz na mnie tak, jak moja niania... Kuźminiszna! — dodała, śmiejąc się.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/420
Ta strona została uwierzytelniona.