— Żartujesz Olgo, a ja bez żartów mówię... i nie wszystko jeszcze powiedziałem.
— Cóż jeszcze? — pytała. — Jakaż tam przepaść?
Obłomow westchnął.
— A to, że nie wypada nam widywać się... bez towarzystwa.
— Dlaczego?
— Niedobrze.
Olga zamyśliła się.
— Tak, mówią, że to niedobrze... — powiedziała w zamyśleniu, — ale dlaczego?
— Co powiedzą, gdy się dowiedzą, gdy się rozniesie...
— Kto powie? Ja nie mam matki, która jedna miałaby prawo zapytać mnie: dlaczego widuję się z tobą? Przed nią jedną zapłakałabym i powiedziała, że złego nic nie robię i ty także. Ona uwierzyłaby. Któż inny? — spytała.
— Ciotka.
— Ciotka?
Olga smutnie i przecząco pokiwała głową.
— Ona nigdy nie zapyta. Gdybym ją opuściła nawet zupełnie, onaby mnie nie szukała i nie pytała o mnie, a ja nie przyszłabym powiedzieć jej, gdziem była i com robiła. Któż jeszcze?
— Inni... wszyscy... Niedawno Soniczka patrzyła na ciebie i na mnie i uśmiechała się. Ci panowie i panie, które z nią były — także.
Opowiedział jej cały swój niepokój, w jakim przez ten czas przebywał.
— Póki ona tylko patrzyła na mnie — dodał — nic sobie z tego nie robiłem, ale gdy takie samo spojrzenie padło na ciebie, ręce i nogi mi opadły...
— Więc cóż? — spytała zimno.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/421
Ta strona została uwierzytelniona.