ciepła, miękka i ledwie, ledwie wilgotna. Obłomow usiłował spojrzeć jej w twarz. Olga odwracała się coraz bardziej.
— Milczenie? — rzekł lękliwie i pytająco, całując jej rękę.
— Znak zgody — dokończyła cicho, nie odwracając się.
— Co ty teraz czujesz? Co myślisz? — pytał, przypominając sobie swoje marzenia o wstydliwej zgodzie, o łzach.
— Co też ty mówisz! — odpowiedziała, nie przestając błądzić wzrokiem po okolicy, po lesie. Tylko falowanie piersi wskazywało, że panowała nad sobą.
— Czy ma łzy w oczach? — myślał Obłomow, ale Olga uporczywie patrzyła w ziemię.
— Tyś obojętna, spokojna! — mówił, usiłując rękę jej pociągnąć ku sobie.
— Ani obojętna, ani spokojna.
— Dlaczego?
— Dlatego, żem dawno to przewidziała i przyzwyczaiłam się do tej myśli.
— Dawno... — ze zdziwieniem powtórzył Obłomow.
— Tak, od tej chwili, gdy dałam ci gałązkę bzu... i w myśli powiedziałam sobie...
Olga nie dokończyła.
— Od tej chwili!
Obłomow otworzył ramiona, ażeby ją uścisnąć.
— Przepaść otwiera się... błyskawice świecą... ostrożniej! — powiedziała złośliwie, zręcznie uchylając się od objęć i rękę jego odsuwając parasolką.
On przypomniał sobie groźne „nigdy“ i pohamował się.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/426
Ta strona została uwierzytelniona.