— Ależ ty nigdy nie mówiłaś o tem... niczem nie dałaś do zrozumienia...
— My nie wychodzimy zamąż — nas wydają albo biorą.
— Od tej chwili... — w zamyśleniu powtarzał Obłomow.
— Myślisz, że gdybym nie rozumiała twoich zamiarów, byłabym tu sama jedna z tobą, przesiadywałabym z tobą, siedziałabym wieczorami w altance, słuchała i zwierzała się przed tobą — odpowiedziała mu z dumą.
— Więc to... — zaczął, z twarzą zmienioną i wypuszczając z dłoni swej jej rękę.
Straszna myśl powstała w jego głowie. Olga patrzyła na niego ze spokojną wyniosłością i uporczywie milczała. On chciałby widzieć w tej chwili nie dumę i wyniosłość, lecz łzy, namiętność, odurzenie szczęściem choć na chwilę, a potem — niechby już życie popłynęło w niezmąconym spokoju!
A tu — ani wybuchu łez z powodu nieoczekiwanego szczęścia, ani wstydliwej zgody! Jak to zrozumieć?
W sercu jego zbudziła się i poruszyła żmija zazdrości, wątpliwości. Czy ona mnie kocha, czy tylko wychodzi zamąż?
— Ale jest inna jeszcze droga do szczęścia — zauważył.
— Jaka?
— Niekiedy miłość nie czeka, nie jest cierpliwą, nie oblicza... Kobieta cała w płomieniach, drżąca, doznaje równocześnie wstrząśnień i radości, jakich...
— Ja nie znam tej drogi.
— To droga, gdy kobieta poświęca wszystko —
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/427
Ta strona została uwierzytelniona.