Obłomow spojrzał na nią.
Olga niedbale końcem parasolki poruszała jakiś kamyczek na piasku.
— Weszłabyś do salonu i kilka czepków poruszyłoby się z oburzeniem na głowie, jeden odsunąłby się od ciebie... ale twoja duma byłaby zawsze jednaka — czułabyś i rozumiała, że mimo wszystko, jesteś wyższą i lepszą od nich.
— Poco ty mi opowiadasz takie straszne rzeczy? — rzekła spokojnie. Ja taką drogą nie pójdę nigdy.
— Nigdy? — spytał grobowym głosem.
— Nigdy!
— Tak — ciągnął w zamyśleniu. Ty nie miałabyś siły spojrzeć wstydowi w oczy. Nie lękałabyś się może śmierci — śmierć nie jest straszną, ale przygotowania do niej, ciągłe cierpienia... nie wytrzymałabyś... zmarniała — tak?
Obłomow ciągle patrzył badawczo jej w oczy.
Olga spoglądała wesoło. Straszny obraz, malowany przez Obłomowa, nie przestraszał jej. Na ustach jej zaigrał lekki uśmiech.
— Ja nie mam zamiaru ani zmarnieć ani umierać. Wszystko to — na nic — powiedziała. Można nie iść tą drogą, ale kochać jeszcze goręcej.
— Dlaczegoż ty nie poszłabyś tą drogą, kiedy się nie lękasz? — pytał natarczywie, prawie z gniewem.
— Dlatego, że na niej... później zawsze — rozstają się — powiedziała, — a ja, rozstać się z tobą?!...
Olga zatrzymała się, położyła mu rękę na ramieniu, długo patrzyła na niego i nagle, rzuciwszy
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/429
Ta strona została uwierzytelniona.