— Tak! Czekać na ciebie! Oddaj najprzód pieniądze!
— Nie mam. Muszę pożyczyć.
— Zapłać mi przynajmniej teraz za dorożkę — nalegał Tarantjew — trzy ruble srebrne.
— Gdzież twoja dorożka? Dlaczego trzy ruble?
— Dorożkę odesłałem z powrotem. Jakto, za co? I tak nie chciał jechać, powiada: same piaski. Stąd także trzy ruble — razem dwadzieścia dwa ruble!
— Stąd jedzie omnibus. Kosztuje tylko pół rubla — rzekł Obłomow. Masz!
Dał mu cztery ruble. Tarantjew schował do kieszeni.
— Siedem rubli asygnacyjnych winien mi jesteś — dodał Tarantjew. — Daj mi przynajmniej na obiad!
— Na jaki obiad?
— Teraz nie zdążę na obiad do domu. Trzeba będzie zjeść po drodze w restauracji. Tam wszystko drogo. Pewnie zedrą jakich pięć rubli.
Obłomow milcząco wydostał jeszcze rubla i rzucił mu. Nie siadał umyślnie, ażeby Tarantjewa zmusić do odejścia. Ale ten nie odchodził.
— Każ mi dać przynajmniej jaką zakąskę.
— Przecież chciałeś jeść obiad w restauracji? — zauważył Obłomow.
— To obiad. A teraz dopiero druga godzina.
Obłomow kazał Zacharowi podać mu cokolwiek.
— Nic niema. Nie gotowano dzisiaj — sucho odpowiedział Zachar, pochmurnie spoglądając na Tarantjewa. — A kiedyż, Michej Andreicz, zwrócisz koszulę barina i kamizelkę?
— Jakiej ty jeszcze chcesz koszuli i kamizelki?
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/444
Ta strona została uwierzytelniona.