sufity, okna, drzwi — wszystko. Wydał przeszło sto rubli.
— Tak, tak... dobrze. Chciałem ci powiedzieć — nagle przypomniał sobie Obłomow — ażebyś poszedł do izby sądowej i zaświadczył moją plenipotencję.
— Cóż to? Czy ja jestem twoim adwokatem? — odezwał się Tarantjew.
— Dodam ci na obiad — rzekł Obłomow.
— Tam więcej butów zedrę, niż twój dodatek wart będzie!
— Więc jedź... ja ci zwrócę.
— Nie mogę się w izbie sądowej pokazywać — zauważył pochmurnie Tarantjew. — Wrogów mam tam złośliwych. Ciągle myślą o tem, aby mnie zgubić.
— Dobrze... sam pojadę — rzekł Obłomow i wziął kapelusz.
— Jak przyjedziesz na nowe mieszkanie, Iwan Matwieicz wszystko ci zrobi. To bracie złoty człowiek. Nie taki, jak jaki Niemczyk, który Bóg wie skąd wyskoczył! Rdzenny rosyjski służbista. Trzydzieści lat na jednem siedzi krześle, całą izbą kręci, jak chce. Pieniążki ma, a dorożki nie weźmie. Frak ma lepszy od mego. Sam cichszy od wody, a niższy od trawy. Mówi — ledwie go słychać. Po cudzych krajach nie włóczy się, jak twój...
— Tarantjew! — krzyknął ostro Obłomów, uderzywszy o stół kułakiem. — Nie gadaj o tem, czego nie rozumiesz!
Tarantjew wytrzeszczył oczy, zdziwiony nieznanem mu przedtem zachowaniem się Obłomowa, i zapomniał nawet się tem obrazić, że go mniej od Sztolca poważano.
Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/446
Ta strona została uwierzytelniona.