Wyszedł nareszcie. Obłomow usiadł w nieprzyjemnym nastroju w fotelu i długo — długo nie mógł się pozbyć przykrego wrażenia. Przypomniał sobie dzisiejszy poranek i przykre uczucie, wywołane zjawieniem się Tarantjewa, uleciało mu z głowy. Na twarzy znowu zjawił się uśmiech.
Stanął przed lustrem, długo poprawiał krawatkę i uśmiechał się, przypatrując się własnej twarzy, i szukając na niej śladu pocałunku Olgi.
— Dwa „nigdy“ — powtarzał cicho, radośnie wzruszony, a jaka różnica między niemi: jedno zblakło, a drugie tak wspaniale zakwitło.
Potem wpadał w zadumę coraz głębszą i głębszą, czuł, że jasne, bezobłoczne święto miłości minęło, że miłość w samej rzeczy stawała się obowiązkiem, że się łączyła z całem życiem, wchodziła w skład jego spraw codziennych, codziennych czynności i poczęła blednąc, tracić swoje tęczowe barwy.
Może być że dziś rano błysnął jej ostatni różowy promień, a potem już nie będzie świecić jasno, lecz tylko niewidzialnie ogrzewać życie. Życie pochłonie ją i ona stanie się w niem silną, ale ukrytą sprężyną. Od tej chwili wszelkie jej objawy będą czemś prostem i zwykłem.
Poemat przebrzmi, pozostanie nieubłagana hi-